Ten artykuł jest wyświetlany w trybie archiwalnym, co może skutkować nieprawidłowym wyświetlaniem niektórych elementów.
Przed tygodniem ostrowska administracja zrobiła się lżejsza o dwóch urzędników. Ze stanowiskiem pożegnał się wiceprezydent Ziemowit Borowczak oraz pewien miłośnik egzotycznych podróży. O ile ten drugi najbardziej lubił wyjeżdżać, pierwszy przyjechał z zewnątrz. A lokalne środowisko obcych nie lubi. Bo najlepiej kisić się we własnym sosie.
Nie chcę tutaj oceniać dorobku (lub jego braku) blisko dwuletniej wiceprezydentury Borowczaka. Zdaniem opozycji był fatalny, według innych głosów kompetentny, a prawda pewnie leży gdzieś pośrodku. Strzelam – i zakładam, że wiele się nie pomylę – że co najmniej połowa ostrowian do dzisiaj nie wie, że taka a taka osoba zajmowała takie a takie stanowisko, biorąc za to taką a taką wypłatę. Jakaś część społeczności kojarzy prezydenta, jego zastępców już raczej cząstka. Zwyczajnie ich to nie interesuje. Żyjemy w kraju, gdzie władze wybiera połowa uprawnionych, a frekwencja przekraczająca 50 proc. wywołuje popłoch w lokalach wyborczych, w których zaczyna brakować kart do głosowania. Ale to też temat na kiedy indziej.
Od opozycyjnej części rady miejskiej Borowczak nasłuchał się na temat swojej pracy wiele. Obrywało mu się również od dziennikarzy i oczywiście od internautów. Taka praca. Wśród długiej listy zarzutów, jeden pocisk odpalany był z największą częstotliwością, pasował do każdej sytuacji, zawsze trafiał do celu. Otóż wiceprezydent przyjechał z zewnątrz. „Nie jest stąd”, a więc „nie zna specyfiki miasta”, „nie rozumie ostrowian i ich problemów”.
I akurat ten zarzut uważam za niepoważny. Znacznie bardziej szkodliwa, zwłaszcza na dalszą metę, wydaje mi się wyrażana w ten sposób plemienna mentalność. Nie nasz, to zły. Nie stąd, to niech się nie odzywa. Rozumiem wytykanie braku wiedzy, braku kompetencji, braku dobrej woli, braku zaangażowania itd., ale akurat to, czy osoba zatrudniona do pełnienia określonej funkcji administracyjnej pochodzi z Gorzowa Wlkp., Suwałk lub Radomia, czy dorastała na ostrowskim Rynku, jakoś większej różnicy mi nie robi.
Nie ma jednej słusznej reguły, na wszystko zawsze składa się szereg różnych czynników, ale często właśnie ktoś spoza środowiska – nierzadko oplecionego gęstą siecią zależności i układów – może wnieść dużo dobrego (zaznaczam: nie oceniam, czy tak było w tym przypadku). Obcego prezydenta wybrali sobie np. słupszczanie i jakoś z tym żyją. Na ostrowskim podwórku całkiem niedawno funkcję „wice” pełnił miejscowy. Poczuł, że stać go na więcej i zamiast pierwszym zastępcą, postanowił zostać następcą. Do kampanii wyborczej ruszył z hasłem „Dość marnotrawstwa!”. Czyli „rozumiał ostrowian i ich problemy”, tylko wcześniej się z tym nie ujawniał. Tyle, że ostrowianie nie zrozumieli hasła.
Nie ma jednej słusznej reguły. Lokalny rodowód nie przesądza o sukcesie, jego brak nie musi skończyć się porażką. Grunt, żeby regułą nie stało się kiszenie we własnym sosie, za wszelką cenę, byleby nie wpuścić obcego.
Przemysław Ciupka
Skomentuj ten wpis jako pierwszy!
Dołącz do dyskusji
Dodaj swój komentarz