Ten artykuł jest wyświetlany w trybie archiwalnym, co może skutkować nieprawidłowym wyświetlaniem niektórych elementów.
Piłką nożną w mniejszym lub większym stopniu żyję cały rok. Ale regularnie, co dwa lata, przez jeden miesiąc, trudno mi się skupić na czymkolwiek innym. Mistrzostwa Świata i Mistrzostwa Europy absorbują bez reszty. I jeśli do tej pory coś mogło je zepsuć, to jedynie udział naszych Orłów. A teraz przeżywam coś, czego moje pokolenie pamiętać nie może.
Kronika wielkich turniejów z udziałem naszej reprezentacji, jaka zapisała się w mojej głowie, jest wielkim pasmem niekończącego się wku… rozczarowania. W 2002 roku jestem jeszcze w podstawówce. Mądre głowy z telewizora mówią, że do Korei i Japonii jedziemy po medal. Ja im wierzę. Jak się skończyło wszyscy pamiętamy. Cztery lata później gramy Mundial w Niemczech. Na dzień dobry dostajemy oklep od Ekwadoru. Jedna z bramek pada po… wyrzucie z autu. „Fakt” drukuje wtedy okładkę, która w Internecie przypominana będzie bez końca przy okazji kolejnych kompromitacji rodzimego futbolu, reprezentacyjnego i klubowego: „Wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo. Nie wracajcie do domu”.
Okładka odświeżona zostaje już dwa lata później. Mecz decydujący o awansie na EURO 2008 rozgrywamy z Belgią w Chorzowie. Jest połowa listopada. Rano, przed podróżą na Śląsk, oglądam w telewizji żołnierzy odśnieżających stadion. Na miejscu świetna atmosfera, ludzie chcą kupować bilety za każdą cenę. Chętnych do sprzedaży nie widać. Na boisku uwagę przykuwa młodziutki stoper Vincent Kompany. Z kumplami jesteśmy zgodni, że trzeba zapamiętać to nazwisko. Ale ten wieczór należał do Ebiego Smolarka. Dwójka z przodu, zero z tyłu, mamy historyczny awans. Pamiętam, że w liceum zawalam parę rzeczy na koniec roku. Szkoła mnie nie interesuje – „bo EURO”. W końcu zaczyna się turniej. A tam wiadomo: wstyd, żenada…
No i punkt kulminacyjny. EURO 2012 – jesteśmy gospodarzami, losujemy „grupę śmiechu”, nie może się nie udać. Franciszek Smuda udowadnia, że niemożliwe nie istnieje. Po dwóch remisach gramy z Czechami we Wrocławiu. Sprawa jest prosta – wygrywamy mecz i awansujemy dalej. Strefa kibica na wrocławskim Starym Rynku pęka w szwach. Po ostatnim gwizdku panuje cisza. Tylko mała grupka „Januszy” po obfitej suplementacji przed- i śródmeczowej śpiewa, że niss się nie staoo. Stało się. Kończymy na ostatnim miejscu. W grupie śmiechu.
Po tych wszystkich upokorzeniach i jeszcze dwóch kolejnych latach straconych za sprawą wiecznie smutnego Waldemara Fornalika zaczynam obserwować coś, z czym jeszcze nie zdołałem się do końca oswoić. Obserwuję pracę Adama Nawałki, który od początku do końca, konsekwentnie buduje drużynę przed duże „D”. Drużynę z którą utożsamiają się setki tysięcy kibiców (z Perquisem, Polanskim, Obraniakiem, czy Boenischem, przynajmniej mi, utożsamiać było się raczej trudno). W końcu drużynę, która dokładnie wie po co przyjeżdża na zgrupowanie i po co wychodzi na boisko. Nic nie jest tu wynikiem przypadku.
Andrzej Iwan w swojej autobiografii opisuje Adama Nawałkę jako pierwszego prawdziwego profesjonalistę w polskiej piłce. W czasach, kiedy wielu kolegów z Wisły Kraków popijało wódkę piwem, on dbał o odpowiednie odżywianie. Co nie znaczy, że był nudnym sztywniakiem. Po prostu „nie potrzebował żadnych dodatkowych bodźców i potrafił świetnie bawić się bez alkoholu”. To widać teraz w kadrze. W drużynie panuje znakomita atmosfera (takie wrażenie można odnieść obserwując wszelkie możliwe przekazy medialne), a przy tym pełen profesjonalizm.
Od początku eliminacji do francuskich mistrzostw malała liczba osób, które decyzje Nawałki starałaby się kwestionować. Teraz nie robią tego nawet dziennikarze. Każde kolejne posunięcie selekcjonera okazuje się słuszne. Każdy krok jest gruntownie przemyślany. Czy jeśli ja miałbym na to wpływ Michał Pazdan zagrałby z Niemcami na poziomie Fabio Cannavaro? Pewnie nie zagrałby wcale. Czy w kadrze znalazłby się Mączyński? Odpowiedzcie sobie sami.
Nawałka potrafił idealnie skomponować gwiazdy europejskiej piłki z piłkarzami naszej rodzimej Ekstraklasy. A po kolejnych meczach widać jak na dłoni, że dobre wyniki nie są sumą szczęścia i przypadku. Z Irlandią Północną zagrała świetnie zaprogramowana maszyna. Wyspiarze nie oddali celnego strzału na bramkę. Europa zachwyciła się Kapustką, który jeszcze niedawno razem z Cracovią męczył się w Pucharze Polski na Stadionie Miejskim w Ostrowie Wielkopolskim. I ostatecznie kosztem ostrowian wywalczył awans do ćwierćfinału. Teraz możemy go zobaczyć w ćwierćfinale ciut bardziej prestiżowych rozgrywek.
Niemców zdominować nie mogliśmy, ale ograniczyć ich atuty już tak. I zrobiliśmy to wzorowo. Mecz w wykonaniu Polaków był o wiele lepszy niż historyczne 2:0 na Stadionie Narodowym. Wtedy mieliśmy furę szczęścia. Teraz piłkarze Nawałki po prostu realizowali plan. A mistrzowie świata mogli się cieszyć, że nie wykorzystaliśmy kilku „setek”. To pokazuje progres, jaki zanotował ten zespół. Dwa mecze Mistrzostw Europy, cztery punkty, zero straconych bramek. Polska jest rewelacją turnieju.
Teraz powinienem się obudzić w samochodzie w drodze powrotnej z Wrocławia i dalej siedzieć przybity po spieprzonym EURO 2012. Ale to wszystko dzieje sie naprawdę. Oglądam drużynę, jakiej moje pokolenie jeszcze nie widziało. A we wtorek zobaczę, jak zespół, którego kapitanem jest jeden z najlepszych napastników na świecie awansuje do 1/8 finału Mistrzostw Europy. I cokolwiek wydarzy się potem – a śmiem twierdzić, że wydarzyć mogą się rzeczy wielkie – okładka „Faktu” będzie już nieaktualna. Przynajmniej do następnego turnieju.
Przemysław Ciupka
Skomentuj ten wpis jako pierwszy!
Dołącz do dyskusji
Dodaj swój komentarz