Ten artykuł jest wyświetlany w trybie archiwalnym, co może skutkować nieprawidłowym wyświetlaniem niektórych elementów.
O sprawie zrobiło się głośno w drugiej połowie stycznia, choć mieszkanka Cielczy chorująca na nowotwór zmarła w listopadzie 2018 roku. – Moja partnerka przeżywa śmierć matki drugi raz – mówi nam Marcin Kaczmarek, partner córki kobiety. Po pogrzebie do ich drzwi zapukała pracownica apteki, w której lek został wykupiony i powiedziała, że na recepcie się coś nie zgadza. Najprawdopodobniej PESEL, bo nie chce przejść przez system. – Sprawdziliśmy numer z aktem zgonu i wszystko było w porządku. Wtedy zaczęła nam tłumaczyć, że lek, który wykupiliśmy jest tzw. lekiem narkotycznym, a w domu są dzieci. Zapytaliśmy, co trzeba z tym zrobić i powiedziała, żebyśmy oddali go do apteki – relacjonuje mężczyzna. – Spisaliśmy na kartce, jaki lek został przekazany tej pani, w jakiej dawce, kiedy i poprosiłem o podpis, żeby mieć potwierdzenie. Nie wiem, co dalej stało się z tym lekiem. Prawdą jest jednak, że nie powiedziała nam, że morfinę ona powinna nam wydać w aptece, a nie pracownica – dodaje Marcin Kaczmarek.
O tym fakcie rodzina dowiedziała się od dziennikarza jednej z ogólnopolskich stacji radiowych, który bada sprawę utylizacji leków. To on jako pierwszy dotarł do pogrążonej w żałobie rodziny z Cielczy. – Zapytał nas, czy wiemy, że mamie wydano lek 10-krotnie silniejszy niż ten zapisany na recepcie – opowiada. Rodzina była w szoku. Podobnie jak wielu ludzi w naszym kraju, nie mieli świadomości, że tzw. leki narkotyczne, może wydać wyłącznie magister farmacji, a nie technik farmaceutyczny, co miało mieć miejsce w tym przypadku.
O sprawie został powiadomiony Wojewódzki Inspektorat Farmaceutyczny w Poznaniu, który prowadzi własne postępowanie w tej sprawie. – Zostaliśmy powiadomieni przez firmę, jak i byłą panią kierownik o zaistniałej sytuacji. Prowadzimy kontrolę, która ma na celu wyjaśnienie przebiegu całego zdarzenia – wyjaśnia Grzegorz Pakulski z WIF. Policja zebrała materiał dowodowy, który trafił do prokuratury, a kierownik apteki oraz technik farmaceutyczny zostali zwolnieni.
Jak tłumaczy nam Mariusz Politowicz, aptekarz z Pleszewa będący członkiem Naczelnej Rady Aptekarskiej, kaskada zdarzeń, która prawdopodobnie przyczyniła się do śmierci kobiety, może być pokłosiem wieloletnich zaniedbań w prawie dotyczącym rynku farmaceutycznego. – Ustawa „Apteka dla aptekarza” istnieje dopiero od półtora roku i w olbrzymiej części daje gwarancję pacjentom, że kierownik apteki i właściciel to ta sama osoba. To jest gwarant. Ja w takim przypadku nie podlegam wpływowi jakiegoś koordynatora, który wczoraj sprzedawał jogurty, a wcześniej buty – wyjaśnia.
Prawo nie działa jednak wstecz i nowe przepisy w dalszym ciągu pozwalają na to, by właścicielami aptek, które zostały otwarte przed wejściem w życie ustawy, w dalszym ciągu funkcjonowały na wcześniejszych zasadach. Zdaniem Mariusza Politowicza, fakt, że w aptece był obecny tylko technik farmaceutyczny, a nie było magistra farmacji, „może wynikać wyłącznie z chciwości właściciela”. – To farmaceuta jest gwarantem poprawności funkcjonowania apteki, a do tej pory jej właścicielem mogła być nawet osoba mająca problemy z prawem. Takie sytuacje się zdarzały. O tym się mówi. A skoro tak, to właścicielem apteki może być bezosobowa spółka – tłumaczy.
Jak wyjaśnia, w jego branży istnieje pojęcie mafii lekowej. Jego zdaniem w takich przypadkach odpowiedzialność, która spada na właściciela, jest rozmyta. – W istocie kierownikowi apteki polecenia wydaje niefarmaceutyczny nadzorca. Wszyscy wiemy, że w dowolnej firmie świata decydujące zdanie należy do właściciela, a nie do kierownika apteki, choćby to był profesor farmacji. Właściciel może powiedzieć, że jego obchodzi wyłącznie zysk. W mojej branży istnieje określenie, że dla takich chciwych sieci aptek pacjent jest tylko portfelem na nogach. Ci farmaceuci i technicy wykonują te polecenia. Ja nie usprawiedliwiam ich, ale tłumaczę mechanizm – podkreśla członek Naczelnej Rady Aptekarskiej.
Jednocześnie zauważa, że zarówno magistrzy farmacji, jak i technicy farmaceutyczni mają rodziny, dzieci, kredyty do spłacenia i nie chcą się narazić przełożonym. Dlatego – jego zdaniem – nie sprzeciwiają się. Jego zdaniem może to prowadzić do takich sytuacji, jaka miała miejsce w jednej z jarocińskich aptek. – Mamy tu pewien dysonans, bo z jednej strony na szali leży ludzkie zdrowie i życie, a z drugiej chęć pracy. Rzadko który pracownik jest w stanie przeciwstawić się swojemu szefowi – zaznacza Mariusz Politowicz.
O kolejnych ustaleniach śledczych w tej sprawie będziemy informować na bieżąco.
wtorek, 29 stycznia, 2019
Szanowni państwo, czy czasami wina nie lezy po stronie lekarza wystawiającego receptę. Najwyższy czas odejść od ręcznego wypisywania recept, a drukować je na drukarce komputerowej. wówczas odczytanie recepty będzie proste i unikniemy pomyłek bo większość lekarzy bazgrze jak kura pazurem i wydanie leku z takiej recepty jest problemem i nawet nie tylko magister technik czy nawet Dr. farmacji może się pomylić. Nie mając pewności co do właściwego odczytania nazwy jak i dawki leku farmaceuta powinien się skontaktować z lekarzem inaczej to igranie z ludzkim życiem.
środa, 30 stycznia, 2019
Sprostuje Pana komentarz. Recepta była drukowana i dodatkowo słownie była napisana dawka. Oczywiscie okazało się to dopiero po fakcie. Z drugiej strony jak ktos kto nie ma uprawnień do wydania leku najpierw go zamawia poźniej przyjmuje na stan a na końcu go wydaje?